19 października 1943 roku Niemcy rozstrzelali w Rozwadowie kilkudziesięciu zakładników

Wielka tragedia miała miejsce w czasie drugiej wojny światowej, za okupacji niemieckiej, w Rozwadowie 19 października 1943 roku. W tym dniu Niemcy rozstrzelali kilkudziesięciu zakładników, a ja byłem naocznym świadkiem tej okrutnej zbrodni. Chodziły słuchy, że zginęło wtedy 81 osób, lecz napis na monumencie ku czci pomordowanych mówi o 67 ludziach. Tragedię tę bardzo dobrze pamiętam i mocno przeżywam do dziś. Przy każdej okazji odwiedzam miejsce, w którym zginęli dzielni polscy patrioci.
Wczesnym rankiem w moim rodzinnym domu przy ulicy Farnej 21 (dziś ks. Ściegiennego) zauważyłem jakieś dziwne i budzące niepokój zachowanie moich rodziców i starszego rodzeństwa. Nie pytałem nikogo, co się stało, bo i tak nikt by mi nic nie powiedział. Jako młody trzynastoletni chłopak postanowiłem sprawę tę samemu rozwikłać.
Pierwsza myśl podpowiadała mi, że w mieście wydarzyło się coś okropnego. Wszak  była to wojna i okupacja niemiecka, którą na co dzień odczuwaliśmy i przeżywaliśmy. Nie mówiąc nic nikomu, wyszedłem z domu niby na podwórze i do ogrodu, a cichaczem wybiegłem na ulicę i zatrzymałem się na rogu Rynku. Zwykle o tej porze panował tu ożywiony ruch ludności miejscowej i przyjezdnej, bo przecież Rozwadów to była duża stacja węzłowa. Wtedy jednak życie w mieście zamarło. Ani jednej żywej duszy w Rynku. Zupełna cisza.
Gdy tak stałem, w pewnym momencie doszły mnie niepokojące odgłosy. Od strony budynku Sądu słychać było wyraźnie warkot silników samochodowych. W jednej chwili, mimo tak niepewnej sytuacji, pobiegłem opłotkami w tamtym kierunku. Niezauważony przez nikogo wbiegłem do stojącego naprzeciwko Sądu budynku "Sokoła". Wyglądając bardzo ostrożnie przez okno klatki schodowej, byłem świadkiem takiego widoku: w uliczce między budynkiem szkolnym a Sądem zobaczyłem kolumnę ciężarowych samochodów załadowanych niemieckim żołdactwem w hełmach i pełnym uzbrojeniu. Przed głównymi drzwiami Sądu stał ciężarowy samochód z kilkuosobową załogą wojskową.
W pewnym momencie dostrzegłem, jak z budynku Sądu, pod strażą, wyprowadzają ośmiu (dobrze liczyłem) mężczyzn, boso, bez koszul, tylko w spodniach. Ręce mieli wykręcone do tyłu i powiązane szpagatem. Tych mężczyzn Niemcy rzucali na pakę samochodu, po czym pojazd odjeżdżał w kierunku cmentarza. Takich załadunków widziałem kilka. Jak się później dowiedziałem, mężczyźni ci, prawdziwi patrioci, byli przywiezieni z więzień innych miast i chwilowo przetrzymywani w celach więziennych na zapleczu budynku rozwadowskiego Sądu.
W tym czasie teren Sądu wraz z budynkiem więziennym okalał ponaddwumetrowy mur. Szczyt tego muru był ostro spadzisty, zabezpieczony kawałkami szkła z butelek mocno osadzonych w zaprawie cementowej. Klucznikiem więziennym był wówczas Polak – Józef Żołądź. W czasie rozgrywającej się akcji widziałem go, jak wyszedł na chwilę z budynku Sądu z pękiem kluczy w ręku.
W czasie załadunku jednej z grup widziałem mężczyznę, który miał na głowie zawiązaną białą chusteczkę. Tę chusteczkę jeden z żołdaków ściągnął mu i ugodził go kilka razy kolbą karabinu w plecy. Podejrzewam, że ta chusteczka mogła być znakiem umownym z rodziną.
W tym czasie wybiegłem z "Sokoła". Zobaczyłem, że samochód na rozwidleniu dróg skręcił w kierunku Pława. Biegnąc również w tę stronę zauważyłem na wzniesieniu szosy ciężki karabin maszynowy z załogą skierowany właśnie na Pławo.
Zatrzymałem się przed dwupiętrowym budynkiem stojącym obok cmentarza, należącym do rodziny Krzemińskich (obecnie jest tam wytwórnia kafli i kominków). Wówczas dom ten zamieszkiwali niemieccy funkcjonariusze pełniący ważne funkcje na Dworcu Kolejowym w Rozwadowie. Usadowiłem się za jednym z rogów tego domu. Byłem niezauważalny przez nikogo, a jednocześnie miałem dobre pole obserwacji.
Właśnie obok tego budynku, w nizinie przy cmentarzu, pluton egzekucyjny, składający się z kilkunastu żołnierzy niemieckich i oficera jako dowódcy, dokonywał zbrodniczej egzekucji na Polakach. Wyglądało to tak. Obok do dzisiaj stojącej stodoły stał pluton egzekucyjny, w dolinie byli ustawieni więźniowie w liczbie ośmiu. Tuż przed salwą usłyszałem, jak jeden ze skazańców wzniósł okrzyk: "Niech żyje Polska". Usłyszałem jeszcze inny głos: "Jestem Paterek z Turbi". Pozostali stali w milczeniu czekając momentu, który ma nastąpić. I stało się. Oficer dowodzący plutonem egzekucyjnym podał komendę, po czym padła salwa. Rozstrzelani padli na ziemię rażeni kulami w przód głowy. Gdy padła ostatnia salwa, pluton egzekucyjny odmaszerował, a oficer z pistoletem w ręku podchodził do leżących. Gdy zauważył, że któryś dawał oznaki życia, dobijał strzałem w głowę. Grupa rozstrzeliwana, którą widziałem, była ostatnią.
W niedługim czasie podjechała furmanka, na którą załadowano ciała. Czynności te wykonywali junacy. Byli to Polacy, umundurowani, wcieleni przymusowo do różnych robót publicznych. Kiedy na miejscu egzekucji nie było już nikogo, ja i jeszcze jeden chłopak, którego nie znałem, pobiegliśmy na miejsce straceń. Obraz był przerażający. Zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, tonące w niej łańcuszki z medalikami i krzyżykami oraz moc odłamków ludzkich czaszek. Te łańcuszki były zrywane z ciał przez oficera, który dobijał dających oznaki życia. Współświadek miał na tyle odwagi, że podniósł i zabrał jeden z tych łańcuszków.
W pewnym momencie, kiedy oglądaliśmy to straszne miejsce, zauważyliśmy, że od strony masowego dołu, do którego były wrzucone ciała rozstrzelanych, idzie ów oficer w kierunku miejsca egzekucji. W strachu przed nim rozbiegliśmy się w różnych kierunkach. Ja pobiegłem w stronę bramy klasztornej i ukryłem się na zapleczu gospodarczym na strychu w jednej ze stajen w leżącym tam sianie, drżąc ze strachu przez długi czas. Kiedy ochłonąłem i wywnioskowałem, że nie ma niebezpieczeństwa, zszedłem po drabinie z mojej kryjówki i przerażony pobiegłem czym prędzej do domu nie przyznając się, gdzie byłem i co widziałem.
Nawiązując jeszcze do przywoływanych przeze mnie wydarzeń wspomnę, że pewnego razu po wojnie rozmawiałem na ten temat z Marianem Ziemiańskim – organistą w kościele farnym. Zamieszkiwał on wraz z żoną w domu potocznie zwanym organistówką, przy ulicy Klasztornej, naprzeciw klasztoru. Mówiąc o zbrodni rozstrzelania zakładników powiedział mi, że w tym czasie w obawie przed rewizją lub innymi nieprzewidzianymi okolicznościami ukrył się na strychu domu. Udało mu się uchylić jedną dachówkę i przez szczelinę coś niecoś zobaczył. Stąd też jako świadek złożył zeznanie przed Komisją Badania Zbrodni Wojennych w Rzeszowie.
Na wiosnę 1944 roku Niemcy, aby zatrzeć ślady zbrodni, teren masowego grobu ogrodzili wysokimi matami słomianymi. Za tą zasłoną, przy pomocy mechanicznych urządzeń, wtłaczali do wnętrza dołu jakiś chemiczny roztwór, niszcząc w ten sposób ludzkie szczątki. Dziś na miejscu straceń stoi obelisk, na którym widnieje napis mówiący o rozstrzelaniu 67 Polaków. Ale po tym tragicznym wydarzeniu w mieście krążyły słuchy, że rozstrzelanych było 81 osób.
W tym roku, po 68 latach dowiedziałem się, że nieznany mi chłopak, który był współświadkiem zbrodni, nazywał się Jerzy Peltz. Wysiedlony wraz z rodziną z Pleszewa koło Poznania przeżywał całą okupację w Rozwadowie. Po wojnie wyjechali do Poznania. Jerzy już nie żyje, ale o tych tragicznych przeżyciach opowiadał wielokrotnie w rodzinie. Relacja ta pochodzi od jego młodszej siostry Sabiny, która ma obecnie 74 lata. Wiem, że Jerzy przechowywał łańcuszek zabrany z miejsca tragedii, lecz gdzie ta pamiątka dziś się znajduje, tego nie wiadomo.
KAZIMIERZ JACKOWSKI

 

Udostępnij